Jestem wielbicielem prozy Lovecrafta i może to jeden z czynników, które przeszkadzały mi w odbiorze. Mogę znaleźć kilka usprawiedliwień dla twórców filmu ale fakt pozostaje faktem - klimat Lovecrafta został zmasakrowany kiczem.
W filmie odnajdujemy sceny z Widma nad Innsmouth: postać starego rybaka, główny bohater należy do rodu Marshów, członkowie owego rodu należą do Kościoła Dagona i oddają cześć przedwiecznym. Tyle udało się zrobić, poza tym widzimy tylko mizerne próby oddania sposobu w jaki bohater postrzega tubylców. Cały lovecraftowski obraz przerażających mieszkańców Innsmouth został sprowadzony do jednego zdania "K**wa, je**ne małpy". Poza tym Lovecrafta w filmie Cthulhu... brak.
A co jest? Watek gejowski. Nie pozbawiony sensu, będący pretekstem do kilku zdarzeń ale również stał się sposobem na zabicie ducha opowieści.
Tak zabija się HPL'a dla kina. Film został zrobiony niestarannie. Gdyby w końcu pojawili się ludzie, którzy przyjmą założenie "wysilmy się, spróbujmy to pokazać" - okazałoby się, że proza samotnika z Providence jest wspaniałym tematem na scenariusz filmu.
Nie tym razem.
Miłośniczką opowieści Lovecrafta również jestem i chyba nic mi tutaj nie przeszkadzało. Zauważmy, że Lovecraft pisał swoje opowieści z miejscem akcji jako XIX-XX-wieczna Nowa Anglia. Tutaj mamy luźną interpretację "Widma nad Innsmouth", chyba jednego z najlepszych opowiadań tego autora. Wyszło świetnie, klimat jest zachowany, a wątek gejowski wcale nie zabił tego filmu. W większości prac Lovecrafta oprócz wątku Przedwiecznych nie znajdziemy tak naprawdę niczego innego. Jak dla mnie duzo bardziej zniesmaczające było zgwałcenie Russela przez blondynę.